Oczywiści my faceci możemy napisać 100 stron o swoich marzeniach, pasjach z dzieciństwa, które do dzisiaj mamy, podawać przykłady realizacji części z nich, zarażać innych swoimi pasjami, opisywać z wypiekami na twarzy stany w których adrenalina buzuje a krew miesza się z benzyną a i tak znajdzie się ktoś, kto podsumuje to krótkim stwierdzeniem – „przechodzi kryzys wieku średniego”. Skoro mamy marzenia i w końcu stać nas na to, żeby je zrealizować to niech będzie, że robimy to z powodu kryzysu i kupujemy Porsche. O to, że tak myślących osób jest całkiem sporo jesteśmy spokojni. Nie trzeba jednak zaraz wydawać fortuny, żeby poczuć adrenalinę i między innymi z ww. powodów z grupą zapaleńców polecieliśmy do USA. Za nami prawdziwa wyprawa po adrenalinę. Zaczęliśmy spokojnie, daliśmy sobie czas na aklimatyzację i chwilę relaksu w San Francisco, które przywitało nas deszczem. Z naszej strony powitanie było również mocno zakrapiane. Obowiązkowe zdjęcie na tle Golden Gate (żartowaliśmy, że ostatnie bo każdy czuł ekscytację ale i niepokój na myśl o tym co nas czeka w kolejnych dniach). Następnie polecieliśmy na spotkanie naszych motoryzacyjnych marzeń. Z lotniska w L.A. zabrał nas Hummer H2 w wersji limuzyna, należycie zaopatrzony barek, umilił nam podróż do hotelu Andaz na Sunset Bulvard.
Wieczorem - spacerek na kolację. Stos żeberek, steków i skrzydełek przy rock and rollu idealnie łączył się z wierzą Genuine Miller Draft. Restauracja Saddle Ranch słynie z amerykańskiej kuchni. Olbrzymie porcje, soczyste i zarazem chrupiące steki to jest to co amerykańskie tygrysy lubią najbardziej. W knajpie był także mechaniczny byk do rodeo. Oczywiście zawody w ujeżdżaniu byka odbyły się, a jakże … po kilku głębszych. Ten dzień zakończyliśmy w miarę kulturalną imprezą na basenie na dachu naszego hotelu, podziwiając panoramę L.A.
Następny dzień jaki przeżyliśmy to była absolutnie unikalna przygoda. Niezwykła rzecz, przekraczająca wyobraźnie zwykłego człowieka, spełnienie marzeń o lataniu, byciu … bohaterem, o byciu pilotem myśliwca choćby raz w życiu. Wszystko to było w zasięgu ręki ale tego dnia niestety trudne warunki atmosferyczne nie pozwoliły nam na start. Skoro leje to my też nie będziemy wylewać za kołnierz. Za to drugiego dnia byliśmy gotowi aby ponownie wkroczyć do świata US Air Force…najpotężniejszych sił powietrznych, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Na czas pobytu w bazie lotniczej oraz w powietrzu każdy z nas otrzymał specjalny ekwipunek oraz kombinezon dla pilotów, dokładnie taki, jakiego używają w US Air Force. Każdy uczestnik przeszedł krótkie, ale intensywne szkolenie. Następnie wszyscy usiedliśmy za sterami prawdziwego samolotu myśliwskiego i asekurowani przez instruktora samodzielnie wykonywaliśmy misje w powietrzu. To nie był symulator, to był prawdziwy samolot, prawdziwy drążek sterowy w dłoni uczestnika, prawdziwy orczyk pod stopami, prawdziwe przeciążenia i niesamowite manewry bojowe w powietrzu.
Nieprawdopodobne były jedynie odczucia. Szkolenie obejmowało następujące umiejętności:
Podstawowe Manewry Bojowe w powietrzu (ACM), Namierzanie celów, Wojskowe Zasady Walki w powietrzu, Psychologiczny efekt przeciążenia „G”, Zasad bezpieczeństwa, Manewr wysokiego i niskiego Yo-Yo, Manewr lotu Nurkowego
Po szkoleniu po raz kolejny usiedliśmy za sterami myśliwców...i wzbiliśmy się w powietrze. Oczywiście nie był to standardowy lot, ale Top Gun Chalenge – tym razem spróbowaliśmy swoich umiejętności w prawdziwej walce powietrznej. Każdy otrzymał specjalne wytyczne określonej misji, którą musiał wykonać samodzielnie w powietrzu. Generalnie chodziło o to, żeby zestrzelić swojego kumpla. Bardziej wymagającym przeciwnikiem niż kolega było własne ciało. Organizm nie przyzwyczajony do takich przeciążeń zaczynał odmawiać posłuszeństwa. Żaden symulator nie sprawi, że głowa waży kilkakrotnie więcej, że żołądek zamienił się położeniem z sercem. Po 45 minutach walki z samym sobą i przeciwnikiem wychodziliśmy na miękkich nogach czując ulgę stąpając po ziemi i niesamowitą ekscytację. A byli też i tacy co nieśli ze sobą w niedużej torebce zawartość swojego żołądka, mięczaki.
Każdy z nas, podczas lotu, był pod czujną obserwacją 3 kamer video, stąd pamiątkowe filmy, które obejrzymy nie raz aby odświeżyć sobie te niesamowite chwile w domu siedząc już wygodnie w fotelu…
Tego nie da się opisać, tego trzeba doświadczyć!
Po podniebnych emocjach wybraliśmy się na specjalnie przygotowaną, dla świeżo upieczonych pilotów królewską porcję najlepszego mięsiwa. Fogo de Chao to kultowe miejsce, którego specjalnością jest kuchnia brazylijska. Restauracja ta była wielokrotnie nagradzana i słynie w Beverly Hills z wyśmienitych mięs, których w swojej ofercie mają aż 15 rodzajów, serwowane są one na specjalnych szpadach i co tu dużo gadać podbiły nasze serca i podniebienia.